MÓJ FRANCISZEK - 10 - CHIARA - FRANCESCO - WIRTUALNY CZASOPIS FRANCISZKAŃSKI

Przejdź do treści

MÓJ FRANCISZEK - 10 - CHIARA

BIBLIOTHECA FRANCESCANA > MÓJ FRANCISZEK


Pan niech obdarzy Was pokojem!


Zawsze była piękna.


Asyż to małe miasteczko w którym wszyscy się znają i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. A czego nie wiedzą to z pewnością sobie dopowiedzą. Dom signore Favarone, był tym o którym mówiło się dosyć często. Raz to z racji na szlachectwo rodu i koneksje i powiązania z innymi dobrze rodzonymi z Asyża i innych okolicznych mieścin. Każda uczta w jego domu wywoływała dyskusje i komentarze o tym co i jak, i kto i z kim bawił się pod ich dachem. Żadne też spotkanie znaczniejszych w mieście osób nie mogło się odbyć bez obecności tego możnego pana, bez jego dobrej rady, bez jego przychylności. Liczono się z nim i liczono na niego w różnych sprawach. Jak to bywa w każdej podobnej Asyżowi społeczności. Dużo mówiło się o nich przy okazji ich powrotu z Perugii, po zwycięskiej przez nią wojnie z Asyżem. Wrócili wtedy wszyscy maiores, którzy kilka lat wcześniej w pośpiechu pakując się umykali co koń wyskoczy, chroniąc się w ten sposób przed gniewem i zawiścią minores i tych, którzy wystąpili zbrojnie przeciw możnym i przeciw od dawna znienawidzonemu namiestnikowi, wasalowi cesarstwa i jego załodze stacjonującej w górującej nad miastem twierdzy La Rocca Maggiore.

Od kiedy tylko zacząłem pomagać ojcu w jego kupieckim kantorze dość często miałem okazję przekraczać próg domu signore Favarone. Ojciec co rusz posyłał mnie do nich to ze zwojem połyskliwego atłasu, innym razem z delikatnym jedwabiem, jeszcze innym z próbkami wzorzystego damaszku czy zapasem prostego, lnianego płótna, zawsze przydatnego w gospodarstwie. Lubiłem tam chodzić. Signora Ortolana zawsze miała pod ręką coś słodkiego, a sam gospodarz, jeśli akurat miał dobry humor, dorzucił parę miedziaków więcej niż się należało. Zawsze, kiedy tam wchodziłem, widziałem, jak z roześmianą twarzą, ale i przejęciem, ta mała dziewczynka troskliwie zajmowała się młodszymi siostrami: Katarzyną i Agnieszką. I chociaż bywałem tam wielokrotnie to przecież nie zamieniliśmy wtedy nawet jednego słowa. Żyliśmy jakby w dwu światach, choć stykających się moemntami ze sobą to jednak jakże odmiennych. Ja dorastający i wybijający się już powoli na samodzielność syn kupca tkaninami; Ona - jeszcze mała dziewczynka, córka nieco zubożałych lecz szlachetnie urodzonych i jeszcze wpływowych państwa.

Potem przyszła wojna. W samym Asyżu - najpierw burdy i zamieszki później także krwawe, regularne walki z możnymi panami, zakończone ich wygnaniem, zburzeniem ich posiadłości oraz otaczających miasto murów i górującej nad miastem twierdzy La Rocca Maggiore, będących znienawidzonym symbolem cesarskiego zniewolenie miasta. Wkrótce potem przyszła mniej pomyślna wojna z niedaleką cesarską Perugią, która stanęła w obronie wygnanych. Gwoli sprawiedliwości muszę przyznać, że Pietro Bernardone od razu stanął przy boku stronników Papieża. Pozwoliło mu to zachować a nawet i pomnożyć majątek. Rodzina pana Favarone, zwolennika cesarza Fryderyka, już na samym początku, kiedy tylko w mieście wybuchły pierwsze zamieszki, jakby przeczuwając co się stanie, cicho, w nocy spakował najważniejsze sprzęty i to co można było zabrać z bogactwa, zapakował na wóz żonę Ortolanę, trzy swoje córki, i z nielicznymi, wiernymi spośród służby domowej czym prędzej udał się do Perugiii, gdzie miał wielu wysoko postawionych przyjaciół, m.in. Leonarda di Gislero. Uciekając pozostawił niestety większość swego majątku na pastwę grabieżców. Kiedy o tym teraz rozmyślam to dochodzę do wniosku, czy aby część z naszego rodzinnego bogactwa nie była zdobyta kosztem łez i strachu rodziny Signore Favarone.

Wojna jest niestety bezduszna i ślepa. Obok bogactwa, które pomnożył w tym czasie Pietro Bernardone, wojna przyniosła mu również obfitość strapień i cierpienia. Oto ja, jego pierworodny, duma jego serca i dziedzic jego fortuny, stając do walki, by zdobyć sławę i doświadczenie mające mi przynieść rycerskie ostrogi, ranny w bitwie pod Ponte San Giovanni dostałem się do niewoli. Spędziłem w niej gorzkich dwanaście miesięcy. Rok cierpienia, niewoli i choroby, rozterek i powracających wątpliwości, i pytań, pytań pytań bardzo często bez odpowiedzi. Można jednak powiedzieć, że Pan okazał się być bardzo szybko sprawiedliwym i pozwolił mi nie tylko doświadczyć niedoli, takiej jaką my sami zgotowaliśmy rodzinom maiores. Była to prawdziwa łaska Pana, która zapoczątkowała moją przemianę i pozwoliła mi dostrzec to wszystko, na co do tej pory spoglądałem tylko martwymi oczyma, nie widząc i nie kosztując ani prawdy, ani życia i nie wstępując na drogę, którą przygotował dla mnie Pan.

Chiara i jej rodzina wrócili z poniewierki dopiero po pięciu długich latach. Asyżanie zostali pobici i zmuszeni do zapłacenia wysokiego odszkodowania wszystkim maiores, którzy ponieśli jakiekolwiek straty. Chociaż jednak jej rodzice otrzymali jakieś pieniądze, to jednak było to z pewnością niewspółmiernie mało w stosunku do tego, co stracili i co przyszło im przeżyć na obczyźnie. Czasu jednak nie wrócisz. Możesz jednak pełną garścią czerpać z jego skarbów i odkrywać w nim to co ukrył w nim Pan, który przecież z tymi którzy go miłują współdziała we wszystkim dla ich dobra.

Gdy ją wtedy znowu zobaczyłem, miała dopiero dwanaście lat lecz jak na swój wiek była osobą dojrzałą; mądrą, a jednocześnie obdarzoną zdolnością współczucia ubogim i potrzebującym. Również dla niej bolesne doświadczenia pośpiesznej ucieczki i życia wśród obcych okazało się szkołą miłosierdzia. Co niedzielę widywałem ją jak z matką i siostrami szła do katedry św. Rufina, gdzie przed wejściem zawsze kotłowała się spora grupa żebraków, przeważnie prawdziwie potrzebujących ale - wtedy jeszcze niejednokrotnie tak właśnie na to patrzyłem - sprawiających wrażenie, jakby ich bieda i niedola były zaprawione pewną teatralnością: do przesady obdartych, obnoszących się ze swym kalectwem i chorobami, niemal drapieżnie wyciągających rozcapierzone dłonie po jałmużnę. Nierzadko jednak wśród nich dostrzec można było małe dzieci - sieroty, których rodzice zostali zabici podczas bratobójczych walk. I chociaż obiecałem sobie już dawno, że każdemu proszącemu zawsze będę chciał udzielić jakiejś najdrobniejszej nawet jałmużny i starałem się to postanowienie dokładnie realizować, to jednak czułem się prawdziwie zawstydzony podglądając jak czyni to signora Favarone i jej córki. Zwłaszcza Chiara. Zawsze miała dla nich jakiś podarunek, drobne monety, jakieś słodkości dla dzieci, a kiedy tych już nie starczało, to chociaż dobre słowo, ciepły dziewczęcy uśmiech, życzliwy gest. Wiedziała jak bardzo ważne jest dobro ofiarowane bezinteresownie, bez uprzedzeń i bez wyrachowania. Hojnie jak samemu się tego doświadczyło w trudnym czasie wojny i tułaczki. Kolorowy, piękny świat, bogactwa i przepych, radość i bezpieczeństwo, dobrzy ludzie, życzliwi przyjaciele - wszystko to w jednej chwili może zasłonić choroba, zabrać tułaczka lub śmierć. Nosząc w sobie świadomość ulotności tego co nazywamy fortuną, tym bardziej winniśmy otwierać swe serca wobec tych, których już to nieszczęście spotkało.

Moje serce Bóg otworzył poniewierką perugiańskiego więzienia. Jej serce otwierała poniewierka perugiańskiego schronienia. Miłosierdzie które rodzi się i umacnia się na Krzyżu. Być może... Nie! Nie być może lecz na pewno, nigdy byśmy nie zauważyli prawdziwego oblicza ludzkiego życia, prawdziwego oblicza człowieczeństwa gdybyśmy nie spotkali na swojej drodze Krzyża. Tego Krzyża, do którego wzięcia zapraszał nas po wielokroć i dalej zaprasza nasz Mistrz.

Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to właśnie ona była ową tajemniczą nieznajomą, która anonimowo wspomagała mnie, w tych trudnych dniach, kiedy rozpoczynałem życie pokuty, kiedy w okolicach Asyżu odbudowywałem zaniedbane kościółki San Damiano, San Pietro, Portiuncula. I może to właśnie wtedy do jej przygotowanego miłosierdziem i dobrocią serca wpadła tajemnicza iskierka Bożego wezwania, dając początek wielkiemu płomieniowi ewangelicznego umiłowania czystości, posłuszeństwa, a nade wszystko ubóstwa, tej naszej zaniedbanej Madonna Povertá, płomieniowi, który bez reszty spala tę niezwykłą duszę.

Dobrze pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Było to niecałe półtora roku temu. Wsześniej, przez jej kuzyna Rufino docierały do mnie wieści o jej fascynacji życiem ubogim, lecz dopiero wtedy mogłem należycie ocenić ten piękny, czysty i pokorny kwiat, który rozwinął się z pąka, jakim była w młodości. Była naprawdę piękna lecz jakże inną pięknością niż ta, którą obdarowane były wszystkie te dziewczęta, które poznałem w ciągu burzliwej młodości. Ona wiedziała czego chce, odkryła swoje powołanie i za wszelką cenę chciała je realizować. Usłyszała Chrystusa i chciała za nim pójść drogą ewangelicznej doskonałości, drogą ubóstwa Jezusa i Jego Najświętszej Matki. A jej oczy! Pełne stanowczości i zdecydowania, konsekwencji i tego błogosławionego uporu, któy świętym pozwala cierpliwie odkrywać ślady Chrystusa i za nimi podążać. Oczy jednocześnie radosne, wyrażające głębokie zaufanie. Oczy pełne pytań lecz bez wątpliwości i bez rozterek. Oczy, które przywoływały na pamięć ewangeliczne Fiat!

Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy zawsze w miejscach ustronnych, aby nie budzić złych myśli osób zawistnym i pełnych próżności. I już wtedy, kiedy - najczęściej w towarzystwie swej serdecznej przyjaciółki Boną de Guelfuccio - przychodziła do nas, w obecności brata Rufino, zawierzyła całkowicie mej radzie, i usilnie prosiła bym był jej przewodnikiem po ścieżkach prowadzących do Boga. Odtąd całą duszą lgnie do rad jakimi starałem się otwierać jej serce na Słowo Boga i na działanie Jego uświęcającego Ducha.

Franciszku
- powiedziała - naucz mnie, proszę, naśladować ubogiego Chrystusa! Skoro ty masz dość siły, by iść za Nim, to i z pomocą podołam!

Gorącym sercem przyjęła wszystko, co opowiedziałem jej o dobrym Jezusie, o Jego ubóstwie, o posłuszeństwie i czystości, o Jego Miłości, któa przemienia wszystko i umacnia wszystko. Wiedziałem, że z coraz większą przykrością znosił próżność świeckiej elegancji, a to wszystko, co na zewnątrz wprawia w podziw, uważała za śmiecie, aby w ten sposób wybierając Chrystusa tylko Chrystusa pozyskać.


To właśnie wielkie, Boże zaufanie przyprowadziło ją tej nocy tu, do Najświętszej Maryi Panny od Aniołów, do tej malutkiej cząsteczki, która na naszych oczach staje się zaczynem wielkich dzieł. Portiuncola na zawsze cząsteczka mego serca. Tu pragnę wracać ilekroć wyruszam i stąd pragnę iść głosić Ewangelię ilekroć Pan każe mi ruszyć w drogę.

Chiara. Teraz Siostra Chiara. Jej długie, złote włosy, nadające tyle realności jej imieniu. leżą jeszcze, jak je rzuciłem po obcięciu, przed ołtarzem Świętej Dziewicy. Muszę powiedzieć któremuś z braci, by je wziął i wyrzucił na zewnątrz. Niech wraca do świata to, co do świata należy, co jeszcze przed chwilą było symbolem jego piękna i przepychu a teraz nadaje się tylko na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi.

A Chiara? Przed chwilą pod opieką wiernych Rufino i Leone odeszła do benedyktynek, do klasztoru San Paolo. Nawet w naszym zgrzebnym i połatanym habicie, z zakrytą czarnym welonem głową pozostała pięknym kwiatem, małą, pokorną roślinką na Bożej łące świata.

I tak właśnie poniosę ją w pamięci. Na zawsze pozostanie w moim sercu jako pierwsza roślinką, z której - jestem tego pewny - początek wezmą inne piękne kwiaty ewangelicznej doskonałości i świętości.


Wróć do spisu treści