MÓJ FRANCISZEK - 05 - FRATER CHRISTIANUS - FRANCESCO - WIRTUALNY CZASOPIS FRANCISZKAŃSKI

Przejdź do treści

MÓJ FRANCISZEK - 05 - FRATER CHRISTIANUS

BIBLIOTHECA FRANCESCANA > MÓJ FRANCISZEK



Pan niech obdarzy Was pokojem!

Gorące, słoneczne lato powoli, leniwie odchodziło wraz ze znikającymi z pól złotymi łanami zbóż. W przepiękne, przepastne umbryjskie doliny, między połączone łagodnymi siodłami przełęczy szczyty okolicznych wzgórz, równie cicho i jakby nie chciała nikogo przestraszyć, wkradała się z nieodłączną paletą pastelowych farb jesień, to tu, to tam chlapiąc nimi, na razie jakby od niechcenia. Górskie łańcuchy, na których stokach szarość i czerń skał mieszała się z coraz bardziej blednącą zielenią, z czerwienią,  brązem i żółcią liści i do złudzenia przypominały grzbiet wygrzewającej się w słońcu olbrzymiej jaszczurki, a wieczorem krwistym zachodem słońce rzucało na nie swoje ostatnie spojrzenia i pasterze rozpalali na pastwiskach pierwsze ognie, wszystko to przywoływało z pamięci obraz smoka walczącego ze św. Jerzym na witrażu nad głównym ołtarzem wściele San Giorgio.

W powietrzu jednak czuło się jednak jakąś dziwną tajemniczość i napięcie. Byle okrzyk rozpoczynającego swe nocne łowy puszczyka, nawoływanie wilka, trzask łamanych przez jakiegoś większego zwierza gałęzi, rodziło w sercu i w duszy paniczną chęć natychmiastowej ucieczki.

Za dnia jednak, pod opieką złotego słońca i błękitnego nieba, przyjemnie było włóczyć się po okolicy. Zewsząd dochodził radosny śpiew rolników zrywających z drzew, krzewów i z winnej latorośli zasłużone owoce swej ciężkiej pracy. Krzyki pomagających im, albo może raczej zawadzających im dzieci, delikatny szum wiatru, wesołe trele ptaków, szmer strumyków; do tego zapach wygrzanych w słońcu pomarańczy i fig, wygniatanych winogron - wszystko to mieszało się w harmonię, której imiona radość i bezpieczeństwo.

Ten dzień miał być podobny do innych dni. I tak na prawdę nic a nic nie wskazywało na to, że będzie aż tak bardzo odmienny, tak bardzo pełen wrażeń, doświadczeń, którym tak bardzo daleko do radości i bezpieczeństwa. Że na zawsze zapadnie mi w pamięć, że powywraca do góry nogami cały świat wartości i ideałów, którymi żyłem do tej pory. I że stanie u progu czegoś nowego, innego... Fascynującego...

Nigdy wcześniej nie myślałem, że coś takiego może mnie spotkać. Zresztą, to było nawet nie do pomyślenia, gdyż nawet samo to słowo było słowem-tabu, a jego wymawianie było przyjmowane jako złowieszcze i zabobonne, przysłowiowe wywoływanie wilka z lasu.

Lepra czyli trąd jest naprawdę straszliwą chorobą. Upiorną, przerażającą, koszmarną... Brak słów na opisanie okrucieństwa samej choroby, a jeszcze bardziej skutków jakie ona wywołuje nie tylko na ciele i duszy chorego ale i w jego otoczeniu, wśród jego bliskich i dalekich. Człowiek dotknięty trądem, będąc jeszcze żywym uważany jest i traktowany jak umarły, a co gorsza nawet i on sam często czuje się jak pogrzebany za życia. Odrzucony, opuszczony, skazany na zapomnienie; zmuszony do opuszczenia swego majątku, swego życia rodzinnego i zawodowego; pozbawiony na zawsze pozycji społecznej, dobrego imienia, majątku; często pozostawiony bez jakichkolwiek środków utrzymania; prawie zawsze odtrącony, nawet przez najbliższych, pozbawiony ciepła rodzinnego, życzliwości, czy słów otuchy, pocieszenia, a wręcz przeciwnie, przeganiany wyzwiskami i nierzadko kamieniami z miejsca na miejsce, byle dalej od siedzib ludzkich; bez stałego dachu nad głową, żyjąc jakby był przeklęty przez ludzi i Boga.

Czasami, podróżując z ojcem w interesach, widziałem tych koczujących opodal dróg nieszczęśników. Czasem z daleka omijaliśmy leprozoria, miejsca w których jakaś litościwa chrześcijańska dusza gromadziła ich i próbowała zorganizować im minimum środków potrzebnych do życia, które tak szybko i boleśnie zmierzało ku śmierci. Śmierci, która w przypadku tej choroby, niemal wszystkim wydawała się błogosławionym wyzwoleniem.

Pamiętam dobrze jak ich widok napawał mnie wstrętem i obrzydzeniem: zwyrodniałe kończyny bez palców, a raczej z ich kikutami, pokrytymi strupami, te zaropiałe, tworzące jedną wielką, otwartą i zabrudzoną ranę twarze, te nieruchome oczy, częstokroć nie wyrażające nic poza pustką i beznadzieją, te cuchnące, przepocone, nasiąknięte odorem gnijącego ciała i miesiącami, latami  nie zmienianego odzienia, monotonny, jednostajny, ostrzegający głuchym lamentem dźwięk kołatek, które zawsze towarzyszyły ich wędrówkom swoim złowróżbnym: stuk, stuk, stuk...

I takiego właśnie, na wpół umarłego, spotkałem tego wczesnego, jesiennego poranka, na drodze do Spoleto. Samotny, stał pośrodku drogi, straszny, poczerniały, niczym jeden z jeźdźców apokalipsy, jak demon zła, z najstraszniejszych, chorobliwych koszmarów, jakie często nawiedzały mnie w więzieniu w Perugii, gdzie dostałem się jako jeniec po bitwie pod Ponte San Giovanni. Gnijącą rękę wyciągnął w proszącym geście, w oczekiwaniu w bezradnej nadziei na jałmużnę.

W pierwszej chwili, w wielkim przerażeniu zawróciwszy wierzchowca chciałem uciec. Spiąć konia ostrogami i pognać gdzieś daleko, daleko, nie zatrzymując się ani na chwilę, byle tylko nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć... To był chyba naturalny odruch człowieczeństwa ogarniętego paniką bezsilności wobec okrucieństwa nieuleczalnej choroby. Myślę, że każdy, a przynajmniej wielu, na moim miejscu postąpiłoby podobnie, później zaś, być może, chwaliłoby się jeszcze, że miało szczęście uniknąć powolnej, ale pewnej śmierci. Uciekliby zapewne i Ci, którzy tej samej śmierci szukali na polu bitwy, w starciu z zakutym w stal pancerza przeciwnikiem; tu, wobec bezradnego strzępu człowieczeństwa wzięliby zapewne nogi za pas...

W moim przypadku stało się jednak inaczej. Nie uciekłem. Już, już, kiedy miałem zerwać konia do galopu w jednej chwili przed oczyma stanęły mi setki nakładających się na siebie obrazów: delikatne ręce matki znaczącej krzyżem bochenki chleba, jej dłonie rozdające kromki, ścielące łóżko, po mistrzowsku operujące igłą, szydłem, układające kwiaty; wyciągnięte, o zakrzywionych niczym szpony palcach, dłonie wydzierających sobie nawzajem jałmużnę żebraków na schodach bazyliki laterańskiej w Wiecznym Mieście, zacierane ręce ojca, gdy ubijał jakiś dobry interes, lub mamił bogatych klientów pięknym suknem, czy jedwabiem, jego dłonie zaciśnięte na kiju i te same dłonie zanurzone w moich włosach w geście radosnej życzliwości i dumy; drobne rączki dzieci, złożone w samodzielnej, nieśmiałej modlitwie; zaciśnięte gniewnie pięści Żydów krzyczących Ukrzyżuj! Ukrzyżuj!, policzkujących, biczujących; pokaleczone dłonie drwali i cieślów, spracowane na roli dłonie wieśniaków, kolorowe lecz zniszczone ługiem i pracą przy gorących kotłach ręce farbiarzy; drapieżne palce kupców, sprawnie przeliczające gotówkę; nieskazitelnie czyste, wypielęgnowane dłonie kapłana, sprawującego Najświętszą Ofiarę i rozdającego wiernym najświętsze Ciało Pana Jezusa; wreszcie rozwarte jak brama na oścież, rozłożone szeroko, umęczone ręce Chrystusa na krzyżu w kościółku San Damiano, Jego przebite i krwawiące dłonie w otoczeniu aniołów; a wszystko to na tle, najbardziej teraz wyrazistych, błagalnych rąk napotkanego właśnie trędowatego.

Zeskoczyłem z konia i z lękiem podszedłem do biedaka. I wtedy, znowu jakby na zawołanie, przypomniały mi się słowa Księcia Apostołów, Piotra, jak to przekazują Dzieje Apostolskie, kiedy to w świątyni, w Jerozolimie, przy bramie zwanej Piękną uzdrawiając chromego od urodzenia, rzekł: Nie mam srebra, ani złota, ale co mam to ci daję: W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź! Niestety, ja nie miałem takiej władzy, ani jak Piotr ani jak towarzyszący mu Jan, ale i ja podobnie jak Oni jakże mocno, z całego serca, pragnąłem mu coś dać, coś ofiarować, coś dla niego uczynić. Stało się to dla mnie jeszcze ważniejsze, gdy na wierzch mej świadomości wypłynęły inne słowa Dobrej Nowiny. Sam nasz Mistrz skierował w tym momencie do mnie swoje słowa: Cokolwiek uczyniliście jednemu z najmniejszych braci Moich, Mnieście uczynili! Zrobiłem krok przed siebie i zrobiłem coś, czego sam się po sobie nie spodziewałem: obejmując go i przytulając do swej piersi rzekłem: Nie mam srebra, złota również nie, ale daję ci to co posiadam dzięki Jezusowi Chrystusowi - i drżącymi z przejęcia ustami pocałowałem jego poranione, gnijące dłonie, a po chwili uklęknąłem i ucałowałem również jego bose, pokaleczone stopy.

W tym momencie niesamowita radość i wielki pokój zapanowały w skołatanej jeszcze przed chwilą niepokojem duszy. I to co wydawało mi się dotychczas gorzkie, zmieniło mi się w słodycz duszy i ciała. Trąd pozostał okrutną chorobą lecz trędowaty nie wydawał mi się już odrażający. Stał się bardzo potrzebującym, ciężko chorym bratem chrześcijaninem, bratem, którego Chrystus ukochał tak samo, jak i mnie, jak każdego innego człowieka. Za którego w tym samym stopniu co i za mnie oddał swoje życie na krzyżu. Ów Brat Chrześcijanin stał się dla mnie jakby uosobieniem samego Chrystusa i samym Chrystusem ukrytym pod postacią jednego z wielu tych braci najmniejszych...

Zrozumiałem to wszystko w tej jednej, krótkiej chwili, kiedy z pomocą Boża, z jego imieniem na ustach przemogłem swoją słabość i niechęć, swe tak bardzo ludzko-nieludzkie obrzydzenie, kiedy postawiłem kolejny, jeszcze może niezbyt pewny, krok w nowym kierunku, na nowej drodze, na której drogowskazem stała się dla mnie, Ewangelia Pana naszego Jezusa Chrystusa. Dałem temu człowiekowi ów najcenniejszy skarb, jaki tylko człowiek może wydobyć spośród darów otrzymanych od Boga: bezinteresowną miłość. Umiłowałem go tak, jak sam zostałem umiłowany...

Nasze spotkanie nie trwało długo. Wodą z zapasów na drogę obmyłem jego rany, podarłszy swoją koszulę opatrzyłem je i pożegnałem, dając na drogę wszystkie zapasy jakie miałem schowane w jukach przy siodle. Odjeżdżałem po francusku wyśpiewując chwałę Panu. W głowie raz po raz huczały, jakby echem odbite i powracające jak refren słowa: Cokolwiek uczyniliście... Obróciwszy się na zakręcie już Go nie ujrzałem.

Niejednokrotnie jeszcze potem spotykałem braci chrześcijan, braci najmniejszych - jak ich od tej chwili zacząłem nazywać. Niejednokrotnie też sam, czy też razem z braćmi, których na drogę pokuty według Ewangelii świętej dał mi Pan, obmywaliśmy i opatrywaliśmy ich rany, karmiliśmy ich chlebem powszednim i Słowem Bożym, i na wszelki inny sposób, jak na to Pan pozwolił, okazywaliśmy im serce i ewangeliczną miłość. Pierwsze to jednak spotkanie najgłębiej wryło się w serce, w duszę i w pamięć, tak bardzo, że później bardzo często, przy różnych okazjach gościło przed mymi oczyma, stale przypominając, że to co głupie i niezrozumiałe jest u ludzi, u Boga jest wielką, niezgłębioną mądrością.

Przede wszystkim zaś Miłością!

Wróć do spisu treści