MÓJ FRANCISZEK - 06 - SAN DAMIANO - FRANCESCO - WIRTUALNY CZASOPIS FRANCISZKAŃSKI

Przejdź do treści

MÓJ FRANCISZEK - 06 - SAN DAMIANO

BIBLIOTHECA FRANCESCANA > MÓJ FRANCISZEK



Pan niech obdarzy Was pokojem!

Właściwie nie wiem, jak to się stało, że trafiłem do tego kościółka. Przypominam sobie tylko, że włóczyłem się po okolicy bez żadnego określonego celu rozmyślając o tym, co mnie spotkało w czasie: o snach, gdy chorowałem po powrocie z z więzienia, o głosie w Spoleto, który skłonił mnie do natychmiastowego powrotu do Asyżu, a to narażenie się na kpiny i sąsiadów oraz wielki gniew ojca, który nie lubił aby coś się działo nie po jego myśli. Tak rozmyślając, nie wiedząc kiedy, stanąłem przed San Damiano.

Nie przedstawiał wtedy pięknego widoku. Stary kościółek. Niegdyś choć niski to zdrowy, mocny, rzekłbyś przysadzisty i krzepki, teraz niczym biedak złożony chorobą, bezradny. W jednym miejscu brakowało części dachu, zerwanego pewnie którejś jesiennej nocy przez szalejącą wichurę; ściany spękane od deszczu i oplecione bluszczem i dzikim winem, który wciskając się w każdą najmniejszą szczelinę rozsadzał i tak już zniszczony mur.

Żal brał gdy się tak na niego patrzyło. Stał tak niczym trędowaty - jeszcze żywy, a już rozpadający się. Podszedłem bliżej żeby z bliska obejrzeć ruinę. Przez wyłamane drzwi ostrożnie zajrzałem do środka. Ruina na zewnątrz i ruina w środku. Ostrożnie zrobiłem kilka kroków w głąb. To co widziałem opowiadało tragedię porzucenia i opuszczenia. Tragedię bezradności. Zdawało się mówić: Tyle lat wiernie służyłem i co teraz z tego mam? Zniszczoną posadzkę, popękaną, poprzetykaną kępkami trawy, osypujące się ściany z kamieniami wypłukanymi deszczem. Tym samym deszczem, który zapewne zalał ołtarz, pokryty niegdyś zapewne białym, teraz zaś trudnej do określenia barwy obrusem. Poplamionym licznymi zaciekami i poznaczonym odchodami ptaków.

Jakkolwiek miejsce to miało swego gospodarza, a był nim pewien ubogi kapłan, to najodpowiedniejszym imieniem, jakie znalazłem dla niego było biblijne Opuszczona i Spustoszona. Szczególny wydźwięk owemu spustoszeniu i opuszczeniu nadawała wygaszona wieczna lampka zawieszona u powały absydy, dzięki której mogłem znaleźć ukrytą we wnęce urządzonej w ścianie scrinium, w którym niegdyś przechowywano Najświętsze Postaci, aby w potrzebie kapłan posługujący w tym miejscu mógł zanieść wiatyk umierającym. Jakby szyderstwem skierowanym pod adresem wygaszonej wiecznej lampki były dwa mocno już zatarte i wyblakłe wilgocią wizerunki dwóch archaniołów trzymających zapalone lampy, pięknie niegdyś wymalowane po obu stronach wnęki.  

Jedyną oznaką życia w tym miejscu, jak się zdawało, były liczne ptasie gniazda, pełne krzykliwych piskląt, które zapobiegliwi skrzydlaci rodzice usytuowali na ocalały jeszcze gdzieniegdzie belkowaniu stropu upadłej świątyni. Reszta wydawała się być już od jakiegoś czasu pogrążona we śnie śmierci. Aż ogarniał człowieka lęk i groza śmierci i nieuchronności losu...

A jednak nie. Po chwili dopiero uświadomiłem sobie, iż nie był to jedyny element mówiący o życiu. Kiedy wszedłem głębiej w ruiny, z szarości półmroku i cienia wyłonił się ogromny, malowany na desce krucyfiks, zawieszony na tylnej ścianie absydy. Na nim był Żyjący!

Do mnie, Jana Bernardone, zwanego Francesco, niczym do Jana, umiłowanego ucznia, Mistrz zdawał się wołać: Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni, i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani!

Wielka ikona przedstawiająca Ukrzyżowanego. Przywieziona zapewne przez fundatorów kościółka lub innych donatorów z jakiejś pielgrzymki czy też wyprawy na wschód. Być może przekazywana z pokolenia na pokolenie, aż kiedyś, ktoś hojny, podarował ją temu miejscu, któremu patronują święci lekarze, Kosma i Damian, aby przypominała, iż jedynym źródłem zdrowia i życia, tym który jedynie uzdrawia jest żyjący na wieki wieków i mający klucze śmierci i Otchłani.

Ukryty przed deszczem pod kawałkiem ocalałego dachu, krucyfiks zachował żywe kolory. Głównie Złoto i Czerwień. Chwała i Krew. Życie i Śmierć. Prosty język obrazu, który przemawia do serca bez pośrednictwa zawiłych i często trudnych do wypowiedzenia i zrozumienia, choć zapewne pełnych mądrości słów. Biblia Pauperum. Zrozumiałem, że to, co widzę oczyma cielesnymi nie jest wszystkim co widzę. Świat kolorów, symboli i znaków schowanych w postaciach, gestach, przedmiotach, które opowiadają więcej, szerzej głębiej i żywiej, aniżeli można by o tym sądzić na pierwszy rzut oka. Które, jak przez szeroko otwarte drzwi, wprowadzają w głąb Tajemnicy, które jak przez okna otwarte na oścież pozwalają dostrzec to, co jest poza zwykłym światem prostych wrażeń zmysłowych, co pozwala dotknąć i rozsmakować się w Misterium.

Żyjący Ukrzyżowany. Ukrzyżowany lecz Żyjący. Przybity do krzyża. Deska, którą jakiś pobożny chrześcijanin, być może jakiś mnich-ikonopis przykroił w formę krzyża, nie jest jedynie podkładem, podobraziem, czy też swoiście pojętą ramą dla obrazu-ikony. Znacznie prościej byłoby przykroić ją w kwadrat bądź w prostokąt. Jeśli jednak autor zdecydował się na inną, tak wyrafinowaną, to nie jest to zapewne bez znaczenia. To jest Krzyż, który jest prawdziwym Krzyżem, chociaż chwała Żyjącego nieco wydaje się usuwać go na drugi plan. Jednak prawdziwa Krew tryska z przebitych gwoźdźmi dłoni i stóp, prawdziwa Krew wypływa z rany w boku i prawdziwa Krew zdaje się obmywać dyskutujących z ożywieniem Świadków Żyjącego: Aniołów, Kobiet i Mężczyzn. Na ich obliczach maluje się i zdumienie, i radość, i poruszenie, i przejęcie objawieniem się Życia.

Nawet nie zauważyłem kiedy klęknąłem. Patrzyłem na Ukrzyżowanego. Jakże był inny od Tego z asyskiej katedry św. Rufina. Tamten w koronie chwały, obwieszony klejnotami, rzec by - nieosiągalny; Ten - taki zwykły, prosty i taki swój. Bliski. Tamten - majestatyczny ale i pełen grozy Sędzia; Ten - umęczony lecz chwalebny, ale i zakochany, i pełen tęsknoty za spotkaniem i bliskością z tymi, których umiłował i to do końca ich umiłował!

Patrząc na Jego przebite ręce, nogi i bok, próbowałem sobie wyobrazić jak to było naprawdę. Klęcząc pod Krzyżem w obliczu tak wielkiej Miłości, powoli zacząłem sobie uświadamiać jak bardzo niepodobny jestem do Tego, którego mam odwagę nazywać Mistrzem. Jaki jestem mały i słaby, jaki jestem pogubiony w pragnieniach, pożądliwościach, niepewnościach, nie wiedzący co ze sobą począć. Cicho wypowiadałem słowa, które rodziły się w moim sercu: Najwyższy i pełen chwały Boże, proszę Cię, oświeć mnie swoją łaską... Proszę Cię, Panie, spraw, bym prawdziwie w uwierzył, bym zawsze miał w Tobie nadzieję i abym tak jak Ty kochał... Proszę, oświeć mnie, żebym zrozumiał ił, czego ode mnie oczekujesz, tak bym mógł to Twoje święte posłanie zawsze wypełniać...

Odpowiedź przyszła natychmiast, bo kiedy tak jeszcze kluły się we mnie słowa modlitwy, uwagę moją przykuł drobny szczegół Ikony: Chrystus nie patrzył na mnie, lecz gdzieś w kąt, na miejsce gdzie walały się belki, kawałki łupka z dachu, leżały przywiane wiatrem liście i połamane gałęzie drzew. Twarz Chrystusa, jakkolwiek pełna życia i pokoju wydała mi się smutna. Zatroskana. Spojrzałem uważniej. Zaduma malująca się na jego twarzy zdała się przemawiać wyraźniej aniżeli jakiekolwiek zdolne do wypowiedzenia w tym momencie słowa. Sam, przybity do krzyża, nie mógł zabrać się za remont i renowację zrujnowanej świątyni.

Zresztą, przecież ma przebity bok, nogi i ręce...
- dopowiadałem sobie. Właśnie - ręce... rozłożone. Jakby przed chwilą skończył pokazywać: Popatrz Franciszku, widzisz jak wszystko się wali. Potrzebuję ciebie, potrzebuję twoich rąk. Franciszku - ty odbuduj mój dom!.

Serce zabiło mi żywiej i choć nigdy nie miałem styczności z narzędziami murarskimi, zawołałem z radością: Dobrze Panie! Co tylko zechcesz!. Zerwałem się z i potykając się wybiegłem z kościółka. W progu jeszcze z rozpędu wpadłem na wchodzącego staruszka księdza, który widząc jaki jestem rozgorączkowany i podniecony, zapytał: Co się stało? Nie zatrzymałem się nawet na moment. Biegnąc odkrzyknąłem radośnie: Nic, nic. Zaraz wracam!

Trzeba się było spieszyć. Sam Wielki Pan czekał!


Wróć do spisu treści