MÓJ FRANCISZEK - 15 - GRECCIO - FRANCESCO - WIRTUALNY CZASOPIS FRANCISZKAŃSKI

Przejdź do treści

MÓJ FRANCISZEK - 15 - GRECCIO

BIBLIOTHECA FRANCESCANA > MÓJ FRANCISZEK



Pan niech obdarzy Was pokojem!


Wokoło cisza i biel.

Choroba nieprzejrzystą, mleczną zasłoną odgrodziła mnie od naszego brata Słońce, od naszej siostry Matki Ziemi z jej pełnymi żywych kolorów kwiatami i trawami, od widoku pełnych życzliwości twarzy braci i przyjaciół, od tego wszystkiego, w czym rozpoznać możemy majestat i dobroć samego Boga. Leżę bezradny, zdany tylko na troskliwe, mocne ręce brata Leona i opiekuńcze dłonie siostry Klary. Lecz i to doświadczenie bezradności i braku samodzielności jest czasem i stanem prawdziwie błogosławionym. Wcześniej kilkakrotnie już czułem coś podobnego, kiedy stojąc wobec głodnych i spragnionych uświadamiałem sobie że nie potrafię nasycić ich wszystkich; kiedy zaś stawałem wobec chorych, zwłaszcza wobec fratres christianos - trędowatych - przy całym moim i braci moich zaangażowanie nie byliśmy w stanie pomóc wszystkim; nie udawało mi się przyodziać wszystkich nagich, przytulić wszystkich bezradnych i zagubionych; nie potrafiłem pocieszyć wszystkich strapionych; nie potrafiłem tak jakbym tego pragnął radzić sobie z doznawanymi krzywdami i często brakowało mi czasu, by modlić się za tych, którym obiecałem modlitwę lub którzy mieli prawo do mojej modlitwy. Bezradność czułem gdy płakała moja Matka i kiedy krzyczał ten, którego zwałem ojcem. Bezradność czułem, kiedy Pietro Bernardone, wraz ze swoim młodszym synem, Angelo, spotkawszy mnie na ulicy, przeklinali mnie niewybrednymi słowy.  Bezradność czułem kiedy bracia odrzucali ideały, którymi dzieliłem się z nimi dzień za dniem, kiedy za plecami słyszałem szemranie: Ten prostak i bez wykształcenia... Zupełnie zbyteczny... Teraz jest nas tylu i takich, że go nie potrzebujemy...

Bezradność - to doświadczenie, zawsze jednak było dla mnie początkiem przyjmowania na nowo prawdy o tym jak bardzo ważny jest Bóg w moim życiu, jak bardzo ważna jest sprawa troski o to by zawsze, zawsze a nie tylko w sytuacjach granicznych, dbać o zachowanie jedności z Nim. On sam przypomina mi: biednych zawsze będziesz mieć u Siebie a mnie nie zawsze... Przylgnąć więc do Niego całym sobą i ze wszystkich sił winno być nieustanną moją troską. Jezus Chrystus jest drogą, prawdą i życiem i to prawdziwa wiara, niezachwiana nadzieja i doskonała miłość pozwalają nam tą drogą kroczyć, tę prawdę głosić i tym rozwijać to życie które jest życiem prawdziwym. Cóż masz czego byś nie otrzymał, a jeśliś otrzymał, to czemuż się chełpisz... Błogosławieństwo otrzymaliśmy z ręki Pana, dlaczegóż przekleństwa przyjąć nie możemy... Jeżeli już trzeba się chlubić, będę się chlubił z moich słabości... Bo żyję już nie ja ale żyje we mnie Chrystus... Amen. Amen. Niech się stanie. Niech się stanie.

Dlatego dzięki Bogu, to wszystko, co przyniosła ze sobą choroba, cierpienie, poczucie bezradności, choć może wydać się dziwnym, nie tylko nie odebrało mi radości i pokoju płynącego z przyjaźni z Bogiem, ale wprost przeciwnie, jeszcze bardziej pozwoliło mi tę przyjaźń pogłębić, umocnić i rozwinąć. Długie godziny, które upływają mi teraz w samotności pozwalają jeszcze raz wrócić wspomnieniami do tych wszystkich chwil spotkań z dobrym Bogiem, mogę spokojnie kontemplować to wielkie dobro, samo dobro jedyne dobro, Tego, który sam jest Dobry, wejść jeszcze bardziej w głąb tego dialogu, który Bóg rozpoczął w sakramencie chrztu, by nas do siebie przywołać. Słowo Boże poucza nas: Ojciec mieszka w światłości niedostępnej i Duchem jest Bóg, i Boga nikt nigdy nie widział tylko Jednorodzony o nim pouczył. Dlatego Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami, abyśmy w Nim odkryli naszą drogę powrotu do Ojca. Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Dlatego Synowie ludzcy, dokąd będziecie twardego serca? Dlaczego nie poznajecie prawdy i nie wierzycie w Syna Bożego? Oto uniża się co dzień jak wtedy, gdy z tronu królewskiego zstąpił do łona Dziewicy...

I to właśnie dzięki każdej mojej słabości, którą pragnę chlubić się w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki doświadczeniom ludzkiej bezradności, tym, które towarzyszyły mi przez całe życie i temu jedynemu w swoim rodzaju doświadczeniu bezradności ludzkiej w spotkaniu z Misterium, którego jedynie można uważnie słuchać i przyjmować, rodziła się moja zażyłość ze Słowem. Zażyłość ta zaś, późną jesienią 1223 roku zaowocowała prostym lecz jakże genialnym pomysłem, by tegoroczne Boże Narodzenie przeżyć w sposób o tyleż uroczysty co zupełnie wyjątkowy: by Betlejemską Tajemnicę uprzystępnić wszystkim, którzy za nią tęsknią i pragną ją smakować, i rozsmakować się w niej, i uczynić ją jednym z drogowskazów po codzienności przyjaźni z Bogiem, również tym prostym, niewykształconym, prostaczkom spod strzechy, z szałasów i grot pasterskich. Tak jak to było w tym pamiętnym roku, kiedy wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. By Teologię Wcielenia uczynić Teologią Adoracji Dzieciątka Jezus w prostym bydlęcym żłobie, uczynić teologią ubogiej stajenki, teologią pasterzy, teologią Słowa, które stało się ciałem i zamieszkało wśród nas... A to wszystko w ubogiej skalnej grocie, nieopodal Greccio...

Jest tam pustelnia. Kolejna cząstka mojego serca. Tak bliska, choć dzisiaj fizycznie oddalona i ukryta w głębi lasu, wśród skał. Znalazła swoje miejsce w moim sercu przez swoje prawdziwe ubóstwo i dlatego, że w odlegle położonej celce, zrobionej z występu skalnego, mogłem swobodnie oddawać się ćwiczeniom duchowym. Z wielką tkliwością dane było mi przeżywać misterium Wcielenia Syna Bożego. Ta moja obecna bezradność małego dziecka, to przenikające mnie mimo wysokiej gorączki zimno, ta wszechogarniająca biel ślepoty - wszystko to, przypominając tamten mróz i biel śniegu pozwala mi dzisiaj radować się wielkością Bożej miłości, i pozwala wczuć się w bezradność pierwszych ludzkich chwil istnienia wszechpotężnego Boga i Dawcy życia.

Uzyskawszy wprzódy pozwolenie Ojca świętego, kilkanaście dni przed Uroczystością Narodzenia Pańskiego, spotkałem się ze szlachetnie urodzonym mieszkańcem tamtej krainy, mężem imieniem Giovanni, i zaproponowałem mu abyśmy razem dokonali pamiątki dziecięcia, które narodziło się w Betlejem. Wyjawiłem mu, że chcę naocznie pokazać braki w niemowlęcych potrzebach Dziecięcia, jak został położony w żłobie i jak złożony na sianie w towarzystwie wołu i osła. Kilka chwil omawialiśmy gdzie co i jak, i kogo jeszcze prosić o pomoc a następnie Giovanni, człowiek nie tylko szlachetnie urodzony lecz i wielce szlachetnego ducha, czym prędzej udał się zarządzić i przygotować wszystko dokładnie tak, jak to między sobą ustaliliśmy.

Dwa tygodnie, które dzieliły nas od Świąt minęły jak z bicza strzelił. Dzień wcześniej wyjątkowo nasypało śniegu aż do kolan, a miejscami, w załomach skał i dolinkach, nawet aż po pas. Siarczysty mróz zaskoczył wszystkich i malował bajecznie piękne kwiaty na szybach, powierzchniach stawów, więził strumyczki i potoki białymi kajdanami, barwił na różowo i czerwono policzki, nosy i uszy wędrowców, oddech zamieniał w ulotną mgiełkę. Ciemny, nieruchomy las, skulony w sobie, jakby skamieniały, jakby przyczajony drapieżny i łakomy zwierz czyhał na zabłąkanych, zagubionych w drodze podróżnych, aby ich pożreć i bezlitośnie unicestwić swoją zimową potęgą. Porywisty wiatr szarpał, wyciskał łzy, wdzierał się pod kapoty i koszule utrudniając podróże i wędrówki. Gwizdał, szumiał, gadał z drzewami, korzeniami, kamieniami, zagłuszał nawet wszechobecne, gadatliwe echo. Jakby Książe tego świata zawziął się aby nie dopuścić do przeżywania przez wierne sługi Pańskie, radości betlejemskiej. Jednak pod wieczór wszystko ucichło. Zły zrezygnował. Pozostała jedynie nieco posępna śnieżna sceneria, która jednak tylko jeszcze wymowniej opowiadała o ubóstwie i uniżeniu Syna Bożego.

W tej niezbyt gościnnej zimowej scenerii tylko jedno miejsce zdawało się być przyjaznym, dającym bezpieczne schronienie - właśnie romitorium w Greccio, uroczyście świętująca Boże Narodzenie. Tylko w tym miejscu, tam pod skalnym nawisem wesoło, ciepło błyskało światło, nic sobie nie robiąc z Królowej Śniegu i gdzieś daleko, z głębi puszczy niesionego, złowieszczego wołania braci wilków. Jakby na nowo w nieprzyjazny, ciemny świat grzechu i zła wkroczyła uosobiona łaska Boża. Na nowo powtórzyła się radość betlejemskiej nocy i jak wtedy czerń nocy zabłysła dziesiątkami świateł i radosnego Gloria! Gloria in excelsis Deo! dobywającego się z dziesiątek pobożnych gardeł. Ich właściciele ochoczo odpowiedzieli na nasze zaproszenie i licznie stawili się z samego Greccio jak i z okolicznych szałasów pasterskich. Aniołem zwiastującym im Dobrą Nowinę był tym razem Giovanni ze swymi pomocnikami oraz moi Bracia. Żaden z nich nie zmarnował ani jednego z tych czternastu dni, jakie dał nam dobry Bóg na przygotowania. Mężczyźni i kobiety z owej krainy, przybyli pełni rozradowania, według swojej możności przygotowali świece i pochodnie dla oświecenia nocy, co promienistą gwiazdą oświeciła niegdyś wszystkie dni i lata. Noc stała się widna jak dzień, rozkoszna dla ludzi i zwierząt.

W centrum głównej groty, w miejscu, gdzie bracia, gdy byli w większej liczbie, czasem gromadzili się na wspólnej modlitwie, leżał wielki głaz oderwany kiedyś z powały - jakby naturalny ołtarz specjalnie na tę świętą chwilę przygotowany przed wiekami przez Boga. Przed nim stanął zwykły kamienny żłób do karmienia bydła, ofiarnie, mimo zasp i wcześniejszej zamieci, przytargany z mozołem przez braci z najbliższego gospodarstwa. wypełniało go wonne siano. Wołu z osłem uwiązano w pobliżu a w jednym z kątów w pospiesznie przygotowanej zagródce pobekiwało kilkanaście owieczek. Także i one swymi głosami nieśmiało wielbiły Nowonarodzonego. Zdawało się słyszeć ich cichy śpiew: Be...e...e...thlehem..., Be...e...e...thlehem..., Be...e...e...thlehem... Jakże słodko brzmiało to w tę świętą grudniową noc. Wyciągając swoje szyje w kierunku żłobu, niecierpliwie zdawały się oczekiwać na objawienie się chwały Bożej. Pochylając się i jakby składały pokłon złożonej w żłobie figurce przedstawiającej Dziecię Jezus.

Uczczono prostotę, wysławiono ubóstwo, podkreślono pokorę i tak Greccio stało się jakby nowym Betlejem.

Tłum wypełniający maleńką grotę razem z braćmi prostymi głosami, nie zważając wprawdzie czasem na harmonię głosów lecz troszcząc się o jedność ducha i dobywając głosów z głębi serca, śpiewali pochwalne hymny i pobożne pieśni, niektóre z nich spontanicznie ułożone na tę jedną, jedyną okoliczność. Ludzie cieszyli się niczym aniołowie w nowy sposób z nowej Tajemnicy. Głosy rozchodziły się po lesie a skały odpowiadały echem na radosne okrzyki. Cała noc rozbrzmiewała okrzykami wesela.

Rozpoczęła się święta Liturgia. Dane mi było w tę noc, w czasie najświętszej ofiary, odczytać Ewangelię i głosząc kazanie zwiastować zgromadzonym w grocie ludziom wielką radość niebieską. W szczególnej chwili ja, niegodny przecież tak wielkiego wyróżnienia, otrzymałem łaskę być niczym ów Anioł, który dwanaście wieków temu zstępując z obłoków niebieskich głosił ubogim, prostym betlejemskim pasterzom: Gloria in excelsis Deo et in terra pax hominibus bonae voluntatis! Ja, najmniejszy z braci i ze wszystkich stworzeń, najbardziej nieużyteczny z nich, otrzymałem łaskę być narzędziem, heroldem, głoszącym światu nadejście Wielkiego Króla, którego wielkość objawiła się w tym, iż zechciał ze swego niebieskiego tronu chwały zniżyć się do poziomu człowieka i stać się małym, bezbronnym Dziecięciem, wyciągającym swe delikatne rączki w oczekiwaniu na nasz gest przyjęcia, na życzliwość i miłość, na dobroć i ciepło naszych serc, że zechciał, aby przytuliły Go i ogrzały ramiona zatroskanej Matki, błogosławionej Dziewicy Maryi i Jego opiekuna św. Józefa, aby zaopiekowały się Nim i nasze proste serca i ubogie ręce.

Opowiadał później Giovanni, zaklinając się że mówi szczerą prawdę, iż sam Wszechmocny pomnożył tej nocy swoje dary tak, że kiedy w pewnym momencie spojrzał na figurkę Dzieciątka złożoną w żłobie, zdało mu się że zbudziło się ze snu. Tak myślę, że zdarzenie to jest całkiem prawdopodobne, zważywszy na to w jak wielu sercach słodkie Dziecię  Jezus zostało zapomniane. Łaską Bożą poruszeni staliśmy się narzędziami, które przypomniały i niejako wskrzesiły w pamięci to święte Misterium.

Ta niezwykła grudniowa noc 1223 roku była świadkiem długiej, niezwykłej adoracji. Dopiero z nadejściem różowego świtu ludzie zaczęli powoli rozchodzić się do swoich domostw, zabierając ze sobą siano ze żłóbka i mówiąc, że wierzą, iż będzie ono chronić bydło, zwierzęta od chorób a ludziom przynosić Boże błogosławieństwo. Przede wszystkim jednak rozchodzili się w zadumie zabierając ze sobą niezapomniane, duchowe przeżycia. Dzielili się później długo-długo swoimi wrażeniami, wspomnieniami, świadectwem, ze swymi krewnymi i znajomymi. Zabrali ze sobą pokój. Boży Pokój. Pax in terra hominibus bonae voluntatis.

Cudowne doświadczenia betlejemskiej nocy w Greccio były źródłem ich przemiany, bowiem nawet nie zdając sobie z tego do końca sprawy, stali się oni prawdziwymi narzędziami Bożego pokoju. Stali się tymi, którzy swoją postawą sieją miłość tam gdzie panuje nienawiść, wybaczają krzywdy, zaprowadzają jedność w zwątpieniu, z którzy znajdują się w dzielą się nadzieją, wnoszą światło w mroki grzechu i napotkanych zarażają Bożą radością. Począwszy od tego zimowego poranka stali się tymi, którzy nie chcą być pocieszani, ale sami chcą pocieszać, nie oczekują, iż ktoś będzie się starał ich zrozumieć, lecz sami pragną bezinteresownie rozumieć innych, a przede wszystkim chcą kochać nie pragnąc w być kochanymi. To wszystko sprawiła, w nich a także we mnie, ta jakże krótka, chociaż w rzeczywistości jedna z dłuższych nocy w roku. Prawdziwie błogosławiona noc, podczas której przyszło ku nam po raz drugi, z dawna oczekiwane z wysoka wschodzące Słońce.

Wróć do spisu treści