MÓJ FRANCISZEK - 04 - PIETRO BERNARDONE - FRANCESCO - WIRTUALNY CZASOPIS FRANCISZKAŃSKI

Przejdź do treści

MÓJ FRANCISZEK - 04 - PIETRO BERNARDONE

BIBLIOTHECA FRANCESCANA > MÓJ FRANCISZEK



Pan niech obdarzy Was pokojem!

Czy przeżyliście kiedyś gwałtowny huragan lub silną burzę?

Z początku tylko na horyzoncie widać malutką czarną kreseczkę, której towarzyszy przejmująca grozą cisza i brak jakiegokolwiek podmuchu. Nie trzeba jednak długo czekać, kiedy w straszliwym tempie zaczyna się zbliżać, rosnąć w zalewając ołowianymi, postrzępionymi obłokami cały widnokrąg. Równocześnie zrywa się wiatr targający drzewa, zrywający z głów kapelusze, zmuszający nawet człowieka, by ten się przed nim pochylił, jakby składając pokłon nieznanemu majestatowi.

Szum wiatru przeplata się chwilami z - najpierw dalekimi i głuchymi, później coraz bardziej wyrazistymi - grzmotami. Aż wreszcie następuje kulminacja: mocny wiatr w jednej chwili zamienia się w straszliwą, porywistą wichurę, która przygniata do ziemi i kładzie nie tylko te młodsze, bardziej elastyczne drzewa, ale nawet starsze, wielowiekowe, bardziej harde, twarde i nie przywykłe do okazywania posłuszeństwa. Je również zmusza do uległości i ustępstwa. A jeśli go nie okażą i nie ugną się, czeka je bezlitosna zagłada. Nikt nie jest w stanie im pomóc. Leżą potem upokorzone, pozbawione życia, ukarane za to, że chciały postawić na swoim. Bezdusznemu wichrowi niemal nieustannie towarzyszy trupi blask błyskawic oraz ogłuszający huk gromów. Niebo raz po raz smaga swoimi ognistymi biczami pobliskie pagórki i szczyty, wieże zamków, dachy co wyższych domów.

Czy doświadczyliście kiedyś czegoś takiego? Jeśli tak, to możecie sobie wyobrazić jaki jest ten, którego do niedawna nazywałem swoim ojcem: Pietro Bernardone.

Bardzo często objawia się jako właśnie taki nieujarzmiony w postępowaniu huragan. Łatwo wpada w gniew. Wystarczy jedno odmienne zdanie, może nawet z pozoru nieważny gest mogący być wyrazem odmienności poglądów. Może to być wyraz sprzeciwu ale równie dobrze jakieś niepowodzenie w interesach, w zabiegach, w organizacji, a w jednej chwili, potrafi zmienić się w okrutny i bezlitosny żywioł. Krzyczy, rzuca przekleństwami, miota się po wszystkich pomieszczeniach. Na szczególny gniew, zasługują ci którzy przez swoje niedbalstwo narazili interesy na jakieś nawet nieznaczne straty. Potrafi chwycić rzemienny bicz lub sękaty kostur, miarę krawiecką lub pogrzebacz - to co akurat wpadnie mu w ręce - i bez litości wyłoić skórę winowajcy, nie bacząc, czy jest to młody chłopak, czy sędziwy, pochylony wiekiem starzec. Kiedy chodzi o pieniądze lub honor signor Bernardone, nawet matka nie potrafi go powstrzymać. Wręcz przeciwnie, jeśli zbyt mocno i oponuje, sama ściąga na siebie gromy męża. Mimo tego wszystkiego, jest on chyba jednak, na swój sposób, człowiekiem zdolnym do kochania i pełnym troski o swoją rodzinę.

Niejednokrotnie nam powtarzał, że wszystko to, co robi, robi dla nas, że to dla nas tak się poświęca i że to dla naszego dobra, dla naszego szczęścia. Bez wątpienia wszystko to mówił szczerze. Dobrze przecież pamiętam wyraz przejęcia na jego twarzy - poszarzałe oblicze, przeorane bruzdami zatroskania, a z pewnością i łez - kiedy wróciłem ciężko chory z niewoli w Perugii. Pamiętam ile to poczynił zabiegów, ile złota zarobionego ciężką pracę bez wahania poświęcił, abym tylko wrócił do zdrowia. Byłem wszak jego pierworodnym synem, jego chlubą! Mogłem sobie pozwolić niemal na wszystko. Nigdy też niczego mi nie odmówił, gdy go prosiłem. Być może nawet wykorzystywałem tę jedyną chyba jego słabość: dumę z pierworodnego.

Do niedawna niemal każdego wieczora z jego sakiewki płynęły pieniądze na moją beztroską zabawę z przyjaciółmi. I chociaż nasza rodzina, wprawdzie bogata i zasobna, lecz nie posiadająca tytułu szlacheckiego, to jednak właśnie ta jego hojność była powodem, dla którego pod koniec którejś z długich, nocnych wypraw okrzyknięto mnie Królem Asyskiej Młodzieży.

Przy całej jednak swej słabości do mnie, przy wszystkich dobrodziejstwach jakie na mnie - jego syna - przez lata spłynęły, muszę wyraźnie powiedzieć, że niestety: Pietro Bernardone jest jednak gwałtownikiem.

Patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń, myślę, że ta jego gwałtowność ma swe źródło w tym, iż sam surowy i do przesady zdyscyplinowany wobec siebie, nie potrafi też tej surowości nawet na jotę popuścić wobec innych, wobec tych, którzy może posiadają słabszą wolę, inne wychowanie, którzy nie mają takich zdolności i możliwości jak on, którzy po prostu są może nawet i dobrzy, ale inni. Po prostu inni. A być może, po części, powodem tej surowości jest również paniczny chyba strach przed utratą tego wszystkiego, do czego przez lata doszedł. Strach, że to wszystko, o co z takim mozołem przez lata się starał, nagle wymknie mu się z rąk, nagle straci nad tym kontrolę.

Dobre imię i kupiecką renomę budował latami. Latami odkładając grosz do grosza. Bogactwa i zaszczytów dorobił się ciężką pracą własnych rąk, sprytem oraz kosztem wielkiego ryzyka utraty zdrowia a nawet i życia podczas długich, samotnych podróży. Także kosztem długich dni rozłąki z najbliższymi. Jest niezwykle pracowity. To ona stała się jakby jego drugim, a czasami można było odnieść wrażenie że nawet pierwszym domem. Interesy pochłaniają go do tego stopnia, iż czasami wydaje się, że praca dosłownie zasłania mu wszystkie inne sprawy: rodzinę, dom, przyjaciół, ale i wiarę oraz Kościół. Wstaje wczesnym świtem, kiedy niebo na wschodzie dopiero delikatnie pokrywa się różową poświatą - a w zimie nawet jeszcze wcześniej - i nie bacząc na deszcz, śnieg, czy mróz, idzie doglądać robotników w tkalni, w farbiarni, w sklepie. Idzie doglądnąć zwierząt w owczarni i stajni. Bardzo często wyjeżdża w na targ do Spoleto, Perugii, Rieti i dalej, czasami nawet zapuszczając się aż poza granice Italii, szukając nowych rynków zbytu, nowych kontaktów, nowych tkanin które mógłby sprowadzać i oferować w swoim handlowym kantorku w Asyżu. Notabene, to właśnie podczas jednej z takich jego dalekich i niebezpiecznych wypraw zagranicznych, do Francji, przyszedłem na świat, a kiedy on wrócił, pełen zachwytu oraz podziwu dla tej krainy i jej bogactwa, zaraz, wbrew sprzeciwom matki, zamienił mi imię z Giovanni na Francesco - Francuzik.

Cały dzień spędza albo w warsztatach pilnując produkcji, albo w by osobiście zachwalać towar i obsługiwać co znamienitszych klientów; wszak znane przysłowie mówi: pańskie oko konia tuczy. Tak jak wstaje pierwszy, tak też spać kładzie się jako ostatni, kiedy już po zamknięciu sklepu osobiście podsumuje zyski i straty.

Poznaliście więc już choć trochę tego, który nosi imię Pietro Bernardone.

Na pewno zadziwiłem was, kiedy na początku wspomniałem, że do niedawna nazywałem go ojcem. Teraz już go tak nie nazywam. Tak, do niedawna tak właśnie było: mój ojciec, Pietro Bernardone... Obecnie jednak mam już tylko jednego Ojca, Tego który jest w niebie. A Pietro Bernardone wyrzekł się mnie przed całym miastem, zaciągnąwszy mnie najpierw jak wór przed oblicze czcigodnego biskupa Guido. Postanowiłem bowiem zrzucić z siebie, coraz bardziej zaczynające mi ciążyć brzemię dostatku, bogactwa, pewności siebie, pewności jutra, kiedy zapragnąłem poślubić od wieków opuszczoną wdowę po Jezusie Chrystusie, błogosławioną Madonna Povertá. O tym mówi święta Ewangelia. Ta którą, jeśli tylko był w domu, razem słuchaliśmy, podczas liturgii sprawowanej w asyskiej katedrze. Słuchaliśmy, lecz nie słyszeliśmy.

Zbyt wolno wpuszczałem Słowo Chrystusa pod mój dach. Choć ochrzczony już w niemowlęctwie, wychowany religijnie przez bogobojną Matkę, szczyciłem się być Jego uczniem, gotowym nawet, by wyruszyć do walki i dokonywać wielkich dzieł w obronie wiary chrześcijańskiej, to jednak zbyt mało słuchałem samego Chrystusa i zbyt mało byłem Mu posłuszny. Jemu posłuszny. Jemu i Jego Dobrej Nowinie, Ewangelii.

Ale to się zmieniło. Otwarłem swoje uszy i Słowo Chrystusa zamieszkało we mnie z całym swoim bogactwem. A on, Pietro Bernardone, pozostał głuchy. Niestety nie starał się nawet mnie zrozumieć, czy choćby wysłuchać. Dla niego byłem tylko dziwakiem. Tym, który zwariował, który nie tylko sam stał się pośmiewiskiem domowników, sąsiadów i całego miasta, ale i pozwolił sobie jednocześnie ośmieszyć, a więc i poniżyć, upokorzyć, jego samego, jako ojca i szanowanego obywatela. Zobaczył we mnie nie syna ale tego, który stając się zgorszeniem zhańbił jego honor i splamił jego dobre imię. W oczach Pietro Bernardone stałem się tym, który zniweczył dorobek i sens całego jego życia.

Teraz, za każdym razem, kiedy mnie spotka, przeklina i bluźni, ja jednak, chociaż przestał on być mi ojcem, nie zapominam o nim w swoich modlitwach i prośbach kierowanych do naszego wspólnego Ojca. Jest to bowiem w rzeczy zagubiony, biedny, zrozpaczony i chyba nawet samotny człowiek, którego dotychczasowy własny, prywatny świat, prywatne plany zostały pogrzebane, człowiek, który chociaż przecież poznał swoją bezsilność i małość wobec wielkości i niezmierzoności Bożej Opatrzności, wobec jej planów, to jednak cały czas pozostaje tym, który do końca nie chce się z nimi pogodzić i uzurpuje sobie prawo do panowania nad wszystkim, nad czym zaś zapanować nie potrafi, to odrzuca. Może potrzebuje więcej czasu, może jeszcze, mimo swego wieku, nie dojrzał do tego, by zrozumieć jak wielka, kochająca, ale też i wymagająca potrafi być miłość Boża. Może potrzebuje jeszcze więcej jej doświadczyć, żeby to wszystko zrozumieć. Może, w końcu, potrzebuje jeszcze więcej naszej modlitwy?

Mojej modlitwy...


Wróć do spisu treści