MÓJ FRANCISZEK - 13 - MONTE CASALE - FRANCESCO - WIRTUALNY CZASOPIS FRANCISZKAŃSKI

Przejdź do treści

MÓJ FRANCISZEK - 13 - MONTE CASALE

BIBLIOTHECA FRANCESCANA > MÓJ FRANCISZEK



Pan niech obdarzy Was pokojem!

Są miejsca do których wraca się zawsze z radością. Czasami jest to spowodowane ich położeniem; czasami jest to jego architektura, pełna prostoty i gościnności; czasami jest to kwestia osób, które tam przebywają. Czasam zaś jest to owo coś, coś tak bardzo trudnego do uchwycenia, a jednocześnie tak bardzo wyraźnego i pewnego. Zaproszenie, które wywołuje zew tęsknoty, a które czytelne jest tylko dla tych, których serce otwarte jest na Działanie Ducha. Bo to on przecież tchnie, kędy chce i prowadzi po ścieżkach właściwych. I to on to lub owo miejsce wybiera i czyni atrakcyjnym dla świętych swoich, podczas gdy dla innych właśnie to miejsce jest może ostatnim w któym chcieli by się zatrzymać.

Ten malutki, ubożuchny klasztorek, chciałoby się powiedzieć - przycupnął nieco z boku od głównych traktów handlowych zielonej Umbrii. To gwarantowało mu ubóstwo i ciszę - dary Boże, tak bardzo poszukiwane przez eremitów, w tym również z naszego Braterstwa. Dlatego ten, kto chciałby się znaleźć w jego gościnnych murach i zakosztować w nich błogosławionego pokoju i milczenia wraz z kromką chleba i łykiem wody źródlanej, powinien najpierw cierpliwie wędrować aż do miasteczka Borgo San Seplcro, malutkiej mieściny założonej przez dwu pobożnych pielgrzymów, Arcano i Egidio, przy trakcie wiodącym z Perugii do Ravenny. Wróciwszy oni z Ziemi Świętej, wspominając swój zbożnypobyt u pustego Grobu Pańskiego, wybudowali w tym miejscu kościół przy którym szybko powstała malutka wspólnota mnichów. Jak w wielu tego typu miejscach, malutkie początkowo opactwo obrosło powoli domostwami formując obecne, bardzo gościnne, miasteczko. Tu należy skierować się w kieunku północno-wschodnim i odważnie górskimi ścieżkami ocienionymi wysokim i gęstym lasem przejść jeszcze ok 6 km. I już.

Zawsze odwiedzałem to miejsce z wielką radością. Odkąd tylko zostało nam ono podarowane przez Braci Kamedułów, powracałem tu i gościłem zawsze, ilekroć byłem w pobliżu, a czasami nawet nadkładając drogi. W tym miejscu podobnie zresztą jak i w innych, którymi obdarował nas Ten, który jest
wszelkim dobrem, największym dobrem, całym dobrem, który sam jeden jest dobry: w Portiunculi, jak i na Monta Verna, w Fonte Colombo, Greccio, Carceri i innych eremach zamieszkałych przez Braci, połączyły się wszystkie elementy mające wpływ na owo ciągle na nowo odradzającą się w nas fascynację tym świętym miejscem, gdzie tak po prostu możemy dotykać Tajemnicy Słowa które stało się Ciałem i zechciało zamieszkać wśród nas.

Stwórca był nad wyraz hojny obdarzając Monte Casale taką urodą.  Jestem przekonany, iż ujmuje ona za serce każdego już przy pierwszym spotkaniu; prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia. Tak było w moim przypadku i o tym dają świadectwo również bracia, których w to miejsce przyprowadził Pan. Tak: prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia.

Wysokie strzeliste, jasnozielone drzewa, o pooranej bruzdami korze i malutkich listkach, kołyszące się majestatycznie w delikatnych powiewach wieczornego wiatru, przywołujące na myśl statecznych ojców rodzin, mających baczenie na wszystko dokoła. Nieco niższe stoją matki - ciemnozielone niskie drzewka i krzewy, w których troskliwych i opiekuńczych ramionach znajdują schronienie i bezpieczeństwa wszelakie Boże stworzenia. Wreszcie te małe brzdące - ciche i pokorne, przyziemne leśne runo, bluszcz, zabłąkane dzikie wino. Najcudowniejsze, gdy skąpane w kroplach porannej rosy skrzy się złociście promieniami wschodzącego słońca. Albo jesienią mieniące się wszystkimi niemalże kolorami tęczy. A wszystko to na tle mlecznobiałych obłoków dostojnie sunących po błękitnym niebie. Nawet deszcz nie potrafi zakłócić tej harmonii. Dopełnia tego obrazu sama pustelnia: w tej specyficznej Bożej rodzinie uboga, kamienna, jasnoszaro-ziemista pustelnia, to prawdziwy brat mniejszy.

Kiedy więc i tym razem, w czasie podróży na świętą i błogosławioną Monte Verna zawitałem w te strony, w ogóle się nie namyślałem, tylko od razu gdy dotarłem do Borgo San Sepolcro, skierowałem swoje stopy w to miejsce. Odpoczynek w towarzystwie Braci - to jest to za czym tęsknię gdy wędruję. I sacrum coloquium, kiedy to Pan budzi w nas olbrzymów świętej prostosty z której rodzi się święta Teologia. Cieszyłem się na to spotkanie tym bardziej, że kustoszem wspólnoty Monte Casale był wtedy jeden z drogich memu sercu braci - br. Anioł z Borgo San Sepolcro.

On to niegdyś, będąc jeszcze w świecie, spotkawszy nas, Pokutników z Asyżu, w pobliżu swego miasta gorąco nalegał abym zechciał go przyjąć do naszego Braterstwa. Ja jednak mając na względzie jego młody jeszcze wiek nie byłem zbyt skory aby to uczynić. Powiedziałem mu to wprost: Synu, jesteś jeszcze młody, delikatny i szlachetnego rodu; obawiam się, iż nie sprostasz wymaganiom naszego sposobu życia, wielkiej surowości i ubóstwa. Jego odpowiedź była odpowiedzią człowieka nad wiek dojrzałego, godna prawdziwego Brata Mniejszego, jakkolwiek jeszcze nim nie był: Ojcze, czyż nie jesteście tylko ludźmi podobnie jak i ja jestem tylko człowiekiem? Skoro więc wy potraficie nieść słodkie brzemię powołania Sługi Bożego to i ja, z pomocą Bożą poniosę je! Jak więc mógłbym nie przyjąć Bożego daru jego gorliwości i zapału, i nie włączyć go w szeregi naszego braterstwa? I rzeczywiście, obaj nie pomyliliśmy się, gdyż prawdziwie pokorny ale i tak bardzo konsekwentny w swoich wyborach br. Anioł dzień za dniem postępował drogą modliwty i pobożności ku Panu. Od jakiegoś czasu powierzyłem mu poprosiłem aby był sługą braci w tym domu. Przyjął to zadanie jak zawsze z wielką pokorą i jak zawsze obowiązki swoje wypełniał z wielkim zaangażowaniem.  

W progach konwentu Monte Casale święty brat Anioł starym obyczajem umył moje zdrożone stopy pielgrzyma i wprowadził do malutkiego, skromnego kościółka, bym mógł powitać i oddać cześć prawdziwemu Gospodarzowi tego świętego miejsca. Dopiero po tym padliśmy sobie w ramiona, witając się długo i bardzo serdecznie. To zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę, że ostatnia moja wizyta w tej wspólnocie miała miejsce prawie dwa lata temu.

Radość! Radość! Radość! Jak dobrze i miło gdy bracia mieszkają razem... Kiedy spotykają się i darząc się głęboko ewangeliczną miłością służa sobie nawzajem. Radość braterska jest prawdziwym skarbem. Mimo jednak radości na twarzach, oczy nie potrafiły ukryć niepewności, zmęczenia, odrobiny zakłopotania, czyli tego wszystkiego, co cichym szeptem zwiastuje krzyczące problemy. Po dłuższej chwili, przeszliśmy do malutkiego refektarza na skromny posiłek. Smakowita i przepięknie pachnąca pajda odkrojona z ogromnego bochna i świeża zimna źródlana woda zaczerpnięta przed chwilą ze studni na wirydarzu to akurat tyle by dostatecznie nakarmić brata Osiołka i nie aż tak wiele, by przeszkadzać w zbożnej rozmowie. A było o czym rozmawiać i było co rozważyć...

Podczas posiłku brat Gwardian z pewnym zakłopotaniem zaczął opowiadać o tym, co w ostatnim czasie tak bardzo frasuje jego i braci. Oto tydzień przed moim przybyciem do eremu Monte Casale, późnym, chłodnym i deszczowym wieczorem, do furty zakołatali trzej rabusie. Byli to dość dobrze znani w okolicy nicponie, dobrze znani przede wszystkim ze swej bezwzględności i okrucieństwa. Niejednokrotnie schodzili z gór na gościniec i łupili podróżujących nim wędrowców. Kto nie miał przy sobie zbrojnego zastępu do obrony tego podróżny bagaż z reguły stawał ich łupem. A im więcej się opierał i bronił tym też większe cierpienie go spotykało później, kiedy już rozbrojony, obity, ograbiony, niejednokrotnie nagi, ze wstydem prosił o wsparcie w Borgo San Sepolcro lub okolicznych wsiach i przysiółkach. Teraz fortuna się odwróciła. Gościniec opustoszał, pogoda się popsuła, zapasy żywności zdobyte na ofiarach ich zbójeckiego procederu wyczerpały się a zrabowane przedmioty w ich rękach nie miały zbyt wielkiej wartości gdyż ze względu na złą sławę jaka ich otaczała nie było ich jak wymienić na coś do jedzenia. Bieda jaką gotowali innym teraz dopadła ich samych. Głód i chłód wspomagany wodą lejącą się nieustannie za kołnierz i wiszącą w powietrzu, wygnał ich w końcu z leśnych ostępów i postawił u drzwi naszego konwentu, by braci pokutników z Asyżu prosić o wsparcie. Niestety, br. Anioł, gorąca głowa, a jednocześnie ziomek wielu ograbionych w tej okolicy, nigdy nie należał do osób strachliwych a w służbie Bożej, żyjąc na odludziu, cnotę odwagi jeszcze wydoskonalił. Mimo więc swej swego mizernego wyglądu, gdy br. Simplicius przybiegł z wieścią o kołatających do drzwi niecodziennych gościach, w czcigodnym Gwardianie obudził się prawdziwy lew. Porwał stojący w kuchni pogrzebacz i nie słuchając żadnych wyjaśnień i próśb gwałtownym atakiem przegnał darmozjadów, łotrów i bezwstydnych złodziei. Uciekli że - mimo deszczu - aż się za nimi kurzyło...

Refleksja pojawiła się dopiero po jakimś czasie. Przy wieczornym rachunku sumienia pojawiło się męczące pytanie: A może źle uczyniłem? Może jednak należało ich czymś nakarmić, potraktować z większą wyrozumiałością? Męcząc się sam ze sobą nazajutrz podzielił się swymi wątpliwościami z resztą braci. Niestety, wspólnotana codzień raczej jednego ducha i jednej myśli, w spotkaniu z takim, życiowym, problemem podzieliła się na opowiadających się za cnotą miłości i gościnności oraz na tych którzy popierali raczej cnotę sprawiedliwości, tym bardziej wobec tak bardzo jednoznacznych typków. Doszło do tego, że codziennie dyskutowano i spierano się wysuwając rozmaite argumenty na poparcie każdej ze stron. Naruszając dyscyplinę i dobry obyczaj pustelni każdy trwał przy swoim i nie ustępował, wysuwając coraz to nowe argumenty na poparcie swojego stanowiska. Mało brakowało aby zaczeli by się wzajemnie na siebie gniewać.  Ktoś w końcu musiał ten spór autorytatywnie rozstrzygnąć. Postanowiono więc właśnie napisać  list  do  mnie, do Porcjunkuli i posłałać kogoś z zapytaniem, gdy zapukałem do drzwi furty.

Kiedy brat Anioł mówił, ja patrząc w ogień kominka myślałem o braciach Monte Casale: braciach mniejszych i braciach zbójcach. Myślałem też o podstępach złego, który przez upadek grzechowy jednych pragnie do upadku przywieść innych. Gniew z powodu grzechu, nawet gdy wydaje nam się sprawiedliwy, jest tylko gniewem, nad którym - jak mówi Apostoł - nie powinno zachodzić słońce. Grzech jest niszczący. Degeneruje. A wszyscy jesteśmy grzesznikami i wszyscy wezwani jesteśmy do pokuty, bo tylko ona może uchronić nas od śmierci. Jeśli się nie nawrócimy wszyscy pomrzemy... A przecież dobry i kochający Bóg nie pragnie śmierci grzesznika lecz by się nawrócił i żył... Apostoł mówi:
Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony... I Ten Jednorodzony Syn Boży, Jezus, objawiając nam miłość braterską, wskazuje sposób postępowania w takich sprawach, ucząc nas modlić się: I odpuść nam nasze winy jak i my odpuszczamy tym którzy zawinili przeciw nam... To On sam, jest dla nas wzorem postępowania wobec grzeszników przyjmując gościnę w domu Zacheusza, prosząc o wodę Samarytankę, okazując miłosierdzie jawnogrzesznicy, którą chciano kamienować, przyjmując na krzyżu wyznanie wiary Dyzmy, teraz czczonego jako patrona więźniów, skazańców, nawróconych przestępców, pokutników i osób żałujących za grzechy... Dlatego też gdziekolwiek przebywamy jako Bracia Mniejsi, czy to w takich jak ta pustelniach, czy teżw innych miejscach, powinniśmy być wobec wszystkich gościnni. I wręcz powinniśmy się strzec, abyśmy zgodnie z Ewangelią świętą, nie przywłaszczali sobie żadnej rzeczy, żadnego przedmiotu, czy to będzie coś ze sprzętów, których używamy, czy to coś z naszej ubogiej spiżarni, z owoców pracy, którą wykonaliśmy, czy z jałmużny którą otrzymaliśmy. Dlatego nie powinniśmy też nikomu bronić wstępu do pomieszczeń z których, z błogosławieństwem Bożym, korzystamy. A ktokolwiek by do nas przyszedł: przyjaciel czy wróg, złodziej czy łotr, winniśmy przyjąć go jak najuprzejmiej, jak też wobec samych siebie winniśmy okazywać się sobie braćmi i to rzeczywiście mniejszymi...  

Tak rozmyślając słuchałem. Trzeba było jakoś z miłością odkręcić to, co tak nieroztropnie naplątał biedny nasz brat gwardian. Przede wszystkim pomóc tym biedakom z lasu. Dalej reszta sama winna się rozwiązać. Bracie Aniele - rzekłem poważnie - zrób co Ci nakazuję w imię świętej Miłości i świętego Posłuszeństwa. Weź jednego ze współbraci, włóżcie do koszyka chleb i które stoi w przygotowane na śniadanie, idź natychmiast do lasu i głośno wołając szukaj tych ludzi. Gdy ich znajdziecie padnijcie na kolana iście ich o za twój grubiański postępek. Potem z miłością  ofiarujcie im przyniesione dary iługujcie im. Gdy zjedzą, poproście ich, by ze względu na wielką Bożą Miłość, która dla naszego zbawienia dała się przybić do krzyża, już więcej nie napadali na podróżnych. W zamian za tę obietnicę, powiedzcie, zobowiązujemy się każdego dnia dostarczać wam żywności.

Br. Anioł nie czekał ani chwili. Poprosił o br. Marcina i obaj natychmiast udali się w góry, do lasu, żeby wykonać co poleciłem.

O świcie, gdy staneliśmy wokół ołtarza Pańskiego, by posilając się Ciałem i Krwią Pańską, wsłuchując się w Jego Słowo i rozważając je, dziękować Stwórcy za przeżytą noc i wypraszać obfitości Jego łask na nadchodzący dzień, nie było ich jeszcze z powrotem. Wyruszając więc w drogę ku Monte Verna poprosiłem Braci, którzy pozostali na miejscu, by w moim imieniu bardzo serdecznie pożegnali brata Gwardiana i br. Marcina. Udzielając im przed wyjściem ojcowskiego błogosławieństwa prosiłem by Bóg pełen dobroci obdarował ich pełnią swojego pokoju. Obiecałem, że będę o nich pamiętać w rozmoowie z Panem na Alwernii i że - jak Bóg pozwoli - odwiedzę ich w drodze powrotnej.

Po niecałych trzech miesiącach znowu witała mnie rodzina Monte Casale... powiększona o trzech nowych braci. Wiedziałem to już wcześniej. Pan przecież nigdy nie odmawia proszącym i szukającym Go go z pokorą.

Wieczorem, prawie już zasypiając, przypomniałem sobie początki mego życia pokuty, gdy okryty jedynie płaszczem biskupa Guido opuszczałem Asyż oddając się Opatrzności Bożej. Brodząc wtedy po kostki w świeżym, mokrym śniegu napotkałem podasyskich łotrzyków i dałem się wrzucić w głęboką zaspę, z której trudno mi było później się wygrzebać. Myślę, że mimo wszystko, była to jedna z bardziej błogosłąwionych i szczęśliwszych chwil mego życia. Chociaż rozpoczynałem dopiero moją radosną przygodę jako Herold Wielkiego Króla, to przecież to on sam prowadził mnie i to On sam, a nie jakiś przypadek, pozwolił mi spotkać właśnie tych, a nie innych ludzi. Byli oni potrzebni bym rzeczywiście pozostawił wszystko. Przygoda ta trwa po dziś dzień. I także dzisiaj Bóg pozwala nam spotykać ludzi z krwi i kości, często nie aniołów lecz tak bardzo przyziemnych grzeszników, aby ułatwiać nam pójście drogą prawdziwego świętego Ubóstwa i świętej Pokory. Dlatego warto było wtedy spotkać tych ludzi.

Naprawdę warto!


Wróć do spisu treści